Na przestrzeni lat zmieniła się psychiatria i pacjent, który trafia na leczenie do oddziału zamkniętego – mówi Barbara Wyrwich, pielęgniarka z ponad 30-letnim doświadczeniem. Są one teraz pełne młodych, fajnych ludzi, których zgubiło uzależnienie i doprowadziło do samotności, mają objawy depresyjne, utrzymujące się latami myśli samobójcze. Trafiają tu ludzie, po dokonanych impulsywnie próbach samobójczych. Dzielą szpitalne sale z pacjentami chorymi na schizofrenię czy chorobę dwubiegunową.
Pielęgnacja pacjenta w oddziale psychiatrycznym to praca non stop w permanentnym stresie. W ciągłym napięciu, bo chory może zrobić sobie krzywdę. Zagrożeniem może być dla niego kabel od słuchawek czy ładowarki do telefonu, nie mówiąc o sznurowadłach czy pasku od spodni. Może targnąć się na życie. Swoje albo innych.
Musimy być czujne i reagować bardzo szybko – mówi pielęgniarka psychiatryczna bytomskiej „Czwórki”. Uspokoić pacjenta, podać leki, zastrzyk, a nawet zastosować środek przymusu bezpośredniego. Czyli najprościej mówiąc: zapiąć w pasy bezpieczeństwa. To sztuka. Jest trochę tak jak z użyciem broni u policjanta, który musi poinformować o oddaniu strzału, zanim zacznie strzelać. Tutaj też zastosowanie przymusu bezpośredniego musi być poprzedzone poinformowaniem pacjenta o niewłaściwym zachowaniu i uprzedzeniem o możliwości użycia przymusu bezpośredniego w formie pasów. Zaś samo ich użycie wymaga dużej umiejętności. Nie można pacjenta skrzywdzić, jednocześnie trzeba zrobić to tak, by pacjent nie mógł się wyswobodzić. Liczy się przede wszystkim bezpieczeństwo personelu i pozostałych pacjentów.
Na pielęgniarkach skupia się złość i frustracja. Wysłuchują gróźb, że będą zwolnione z pracy, że nic nie potrafią. Pobudzony pacjent obrzuca ich inwektywami. Nie możemy brać tego do siebie, choć wiemy, że niejednokrotnie pacjent jest świadomy tego, co mówi i chce nas obrazić, albo zastraszyć – tłumaczy Barbara Wyrwich. Zdarza się, że po kilku godzinach, kiedy leki zaczynają działać, pacjenci przepraszają za swoje niekontrolowane wybuchy złości. Pielęgniarki muszą swoje emocje kontrolować. Musimy mierzyć się też ze złością rodzin pacjentów. Zwłaszcza tych, którzy nie są w stanie uwierzyć, że córka albo syn wzięli narkotyki albo dopalacze. Zdarza się, że to nas oskarżają i obwiniają za to, że ich członek rodziny trafił do oddziału psychiatrycznego. Mówią, że to nasza wina, że to przez nas karetka przywiozła ich dziecko na psychiatrię.
Oddziały psychiatryczne to miejsca, gdzie często na obserwację przywożeni są więźniowie zakładów karnych. Niejednokrotnie pobudzeni i agresywni, pod eskortą służby więziennej.
Praca w miejscu, gdzie leczą się osoby z chorobami psychicznymi na pewno wymaga koncentracji odwagi i wrażliwości. Ale przede wszystkim dystansu. Bez niego nie można byłoby przepracować kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, a taki staż pracy mają pielęgniarki psychiatryczne bytomskiej „Czwórki”. Jak mówią, są już po prostu odporniejsze. Starają się zdystansować i nie myśleć w domu o ludziach po próbach samobójczych czy samookaleczeniach. Paradoksalnie, ta praca powoduje, że czują się silniejsze i mają więcej zrozumienia dla swoich bliskich.
Oddział Psychiatrii Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego nr 4 w Bytomiu rocznie leczy ok. 800 pacjentów z Bytomia i okolic (po pandemii liczba chorych wzrosła z ok. 500 rocznie). Obecnie pracuje w nim 16 pielęgniarek.
Przypomnijmy, w szpital przygotowuje się do uruchomienia Centrum Zdrowia Psychicznego, które ma zostać uruchomione w drugiej połowie 2023 roku.